Turystykę górską uwielbiam od dziecka. Podróże autostopowe uwielbiam trochę krócej, ale też bardzo! Naturalnym jest, że chętnie łączę te dwie pasje.
Niestety często mi się to nie udaje, a to za sprawą dwóch niedogodności – ciężkiego plecaka, którego zazwyczaj ciężko gdzieś bezpiecznie przechować, a jeszcze ciężej targać na szczyt, a także butów – nigdy nie zabieram ciężkich treków w podróż, bo są po prostu ciężkie i ciężko byłoby je nosić przez całą podróż. Jednym słowem – ciężko. Jak sobie z tymi niedogodnościami radzę? Opowiadam na przykładzie moich pięciu najlepszych szczytowań.
Szczytowanie nr 1 – Magaro (2255 m n.p.m), Macedonia
To jezioro u góry to jezioro Ochrydzkie na granicy Albanii i Macedonii. Piękne nie? A tuż obok niego rozciąga się niezwykły masyw – Galicica. Oczywiście wjeżdżając do Macedonii, nie mieliśmy pojęcia o jego istnieniu. To był czysty spontan – zobaczyliśmy ładne góry po drugiej stronie jeziora i postanowiliśmy zobaczyć je z bliska. Co zrobiliśmy z plecakami? Akurat tej nocy spaliśmy u sympatycznego pana Zorana, więc zostawiliśmy ekwipunek u niego. Mieliśmy wrócić wieczorem, a przypadkiem wróciliśmy dopiero następnego dnia. Dlaczego? Dlatego:
To takie jakby „samoobsługowe schronisko”. Czyli chatka, która stoi sobie pośrodku górskiego pustkowia, aby zagubieni turyści mogli spędzić w niej noc. W środku jest prosta kuchnia, piec, trochę długoterminowej żywności i duże materace z kocami. Tam też spaliśmy. Klimat był niezwykły, bo w nocy rozpętała się burza. Waliło piorunami dookoła, a my przy świetle kominka, owinięci kocami (śpiwory zostawiliśmy u Zorana) graliśmy w karty, pośrodku macedońskiego pustkowia.
A jakie mieliśmy buty? Cóż w swoje podróże zazwyczaj zabieram tylko sandały i adidasy. Dużego wyboru nie mieliśmy, więc wybraliśmy mniejsze zło i poszliśmy w adidasach.
Szczytowanie nr 2 – Olimp (2912 m n.p.m.), Grecja
W przeciwieństwie do powyższej góry, wejście na Olimp planowaliśmy już przed przyjazdem do Grecji. Pierwsze zaskoczenie – Olimp wcale nie leży blisko Aten. Jakoś wcześniej wydawało mi się naturalne, że to gdzieś obok. Patrzę na mapę, a tu ponad 400 kilometrów! Daleko mieli ci bogowie do stolicy…
Ale nie wchodziliśmy na Olimp od samego podnóża, bowiem do połowy można dojechać autem. Wystawiliśmy więc kciuki i chwilę później mieliśmy fantastycznego stopa wprost do Priònii – ostatniego parkingu na zboczu góry.
I tam odwieczny problem – co my zrobimy z plecakami?! Kombinowaliśmy długo, pytaliśmy w tamtejszych sklepikach, ale bez rezultatów. Wreszcie weszliśmy w las, rzuciliśmy bagaże na ziemię i przykryliśmy nazbieranymi patykami. „Prawie nie widać” – powiedzieliśmy do siebie i poszliśmy w górę, z nadzieją, ale Zeusy i inni bogowie przypilnują naszego cennego ekwipunku.
Buty na nogach standardowo – adidasy, bo ciężkie treki zostały w domu. Trochę za nimi tęskniliśmy, bo znaczna część szlaku to sypki żwir, który łatwo osuwał się spod nóg. Odrobina ostrożności wystarczyła jednak, żeby przeżyć tę niebezpieczną wyprawę.
Kilka godzin trekkingu i już stawiamy stopy na szczycie greckiego Olimpu. Właściwie to na jednym ze szczytów – Skolio, który jest kilka metrów niższy, niż najwyższe przewyższenie góry – Mitikas. Na ten ostatni nie poszliśmy, bo trasa jest ponoć dość niebezpieczna i nie chcieliśmy ryzykować, szczególnie w naszych „profesjonalnych” butach.
Po zdobyciu najwyższej góry Grecji schodzimy na dół, mając nadzieję, że nasze plecaki wciąż leżą w krzakach. Chwila nerwowego poszukiwania, bo las wszędzie wygląda identycznie aż wreszcie z ulgą je odnajdujemy. Wniosek na temat Greków: albo są uczciwi i nie kradną, albo mają kiepski wzrok.
Później w Grecji weszliśmy na jeszcze kilka szczytów (na jednym widzieliśmy niedźwiedzia!!) ale o tym opowiem innym razem.
Jeżeli interesują was mniej wymagające formy obcowania z grecką przyrodą, warto zainteresować się ofertą TUI – klik!
Szczytowanie nr 3 – mała, nieznana góra, Mongolia
Pewnego razu w Mongolii złapał mnie deszcz. Jako, że w deszczu ciężko się rozbija namiot, postanowiłem przespać się w pustostanie. Było tam obrzydliwie, ale rano czekała mnie nagroda za wszystkie trudy – piękna pogoda. Przez moje „okno” ujrzałem piękne wzgórze. Na szczycie owego wzgórza było natomiast… coś. Nie wiadomo co. Postanowiłem to sprawdzić!
Ukryłem plecak pod starymi tekturami w moim chwilowym, pustostanowym domu, ubrałem sandały i pomaszerowałem zdobyć mongolską górę (w sumie pagórek), której nazwy po dziś dzień nie znam (o ile w ogóle nazwę ma).
Całą drogę zastanawiałem się co stoi na jej szczycie.
Wspiąłem się na samą górę i rozwiązałem zagadkę. To był jeleń. Niestety nie prawdziwy, ale jeleń to jeleń. Prawdziwe natomiast były dziesiątki drapieżnych ptaków, latających wokół szczytu. Robiło to niesamowite wrażenie!
Górka była mała, a wycieczka wyjątkowo krótka, ale było to jedyne szczytowanie w autostopowej podróży do Pekinu, dlatego jakoś mocno zapadło mi w pamięć.
Szczytowanie nr 4 – Pršivec (1761 m n.p.m.), Słowenia
W Słowenii sposób na bezpieczne zostawienie plecaków mieliśmy inny niż w przypadku wcześniejszych gór. Z samego rana, przed wycieczką na szczyt postanowiliśmy pójść na kawę. Mieliśmy ochotę na kawę, ale nie był to jedyny powód tej porannej przyjemności. W naszej przebiegłości, postanowiliśmy dać zarobić miejscowemu barowi, żeby potem przechować w nim bagaż. Plan się powiódł! Razem z ostatnim łykiem kawy poprosiliśmy o przechowanie plecaków przez cały dzień. Barman nie widział problemu.
Co prawda przy schodzeniu mieliśmy trochę stresu – bar dość wcześnie zamykali i baliśmy się, że plecaki zostaną tam na noc. W Alpach Julijskich nawet latem noce są zimne, więc moglibyśmy się już rano nie obudzić, gdybyśmy nie mieli naszych ciepłych śpiworów. Zbiegaliśmy po szlaku, co było dość niebezpieczne ze względu na sandały na naszych nogach. Tak, tym razem szliśmy w sandałach. Na szczęście zdążyliśmy i wszystko skończyło się szczęśliwie.
Szczytowanie nr 5 – Savin Kuk (2313 m n.p.m.), Czarnogóra
Ostatnie szczytowanie na mojej liście to Savin Kuk w Czarnogórze. Góra jest częścią masywu Durmitor, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Dlaczego? Bo jest podobny do naszych polskich Tatr. Podobna wysokość, podobne krajobrazy. Tatry są piękne, ale mają jedną ogromną wadę – tłok. Mnóstwo ludzi i wszechobecna komercyjna infrastruktura sprawiają, że moje buty rzadko stają na tamtejszych szczytach. Tej wady nie ma Durmitor. Jest niemal bezludny. Przynajmniej wówczas był. I dlatego tak go polubiłem.
Savin Kuk to nie najwyższy szczyt masywu. Na najwyższy nie weszliśmy ze względu na buty. Nie będziemy iść przecież na wielką górę w adidasach. Ale krajobrazy i tak były niesamowite. Zostawiliśmy ekwipunek na polu namiotowym, na którym spaliśmy i poszliśmy pod górę.
Dreszczyku emocji dodawały coraz głośniejsze grzmoty oraz krzyki czarnogórskiego górala, ostrzegającego nas przed burzą. Zaryzykowaliśmy i poszliśmy na szczyt. Pioruny waliły coraz bliżej, a my szliśmy coraz szybciej. Błyskawiczne wejście na szczyt, dwie szybkie fotki i jeszcze szybszy bieg w dół. A adidaskach jak wiadomo biega się dobrze, więc szczęśliwie zbiegliśmy cali i zdrowi. Mijany na szlaku wspomniany wcześniej góral, powiedział coś tylko pod nosem i wymownie stuknął się w czoło na nasz widok. Cóż, pewnie uznał, że jednak powinniśmy mieć na nogach treki…
Wpis powstał we współpracy z TUI
Rozumiem, że zostawialiście plecaki, po to by iść szybciej bez ciężaru?
Durmitor wygląda pięknie!:-)
Dokładnie tak. Czasem z 25cio kilowym plecakiem jest po prostu ciężko 😉
25kilogramów? To cóż tam się mogło mieścić? 😀