Mam taką swoją autostopową teorię, że im dłużej czeka się na poboczu, tym lepszego stopa w końcu się łapie. Czasem szlag trafia, kiedy przez trzy godziny nikt się nie zatrzymuje. Wreszcie jednak na poboczu staje samochód, a w nim ten wyczekiwany kierowca, który okazuje się świetnym człowiekiem, w dodatku jadącym kilkaset kilometrów w naszym kierunku. Wtedy jestem niezwykle wdzięczny wszystkim ignorantom, którzy przez ostatnie trzy godziny obojętnie obok mnie przejeżdżali. Gdyby się zatrzymali, nie jechałbym z tym człowiekiem. Teoria ta doskonale sprawdziła się podczas wrześniowej podróży na Bałkany. Przez pierwszą dobę przejeżdżamy nieco ponad dwieście kilometrów. „Ale spokojnie, Kuba” – myślę sobie – „twój wymarzony kierowca jest już blisko”. Takie myślenie to niezastąpiony sposób na dodatkową dawkę cierpliwości. Wreszcie, gdzieś w Czechach, zatrzymuje się Robert, kierowca ciężarówki, dzięki któremu po dwóch dniach, docieramy do Grecji.
Pierwszy punkt podróży – morze! Znajdujemy dziką plażę, gdzie można rozbić namiot i relaksujemy się w ciepłych promieniach słońca i nieco chłodniejszej wodzie.
Ale siedemnaście kilometrów za naszymi plecami i trzy kilometry ponad nami znajduje się znacznie ciekawszy obiekt.
To Olmip – mityczna góra intrygująca i inspirująca człowieka już od czasów starożytnych. Legendarne miejsce zamieszkania greckich bogów, górujące nad zatoką. Idziemy sprawdzić, czy faktycznie się tam chowają.
Na pace zdezelowanego pick-up’a podjeżdżamy na początek szlaku, gdzie spędzamy noc. Jeszcze przed świtem zaczynamy długą wędrówkę, w poszukiwaniu znanych z mitologii postaci.
Od kilku godzin idziemy pod górę. Krajobraz staje się coraz mniej zielony – drzewa karłowacieją, trawa zanika, aż wreszcie zostajemy tylko my i surowe skały, tworzące niemal księżycowy widok.
Nasze obuwie nie najlepiej nadaje się na strome, żwirowe ścieżki, dlatego kilkaset metrów przed szczytem Iwona się wycofuje. Ja idę dalej, w swoich białych (kiedyś były białe!) adidasach do biegania. Dookoła mnie rozpościera się szara panorama mitycznego masywu.
Wreszcie docieram na szczyt, z którego na co dzień widać potężny masyw Olimpu z jednej strony i zatokę morza Egejskiego z drugiej. Niestety, jedyne co widzę, to mgła, która zdaje się stawać coraz gęstsza.
Szybko wpisuję się w księgę zdobywców i zbiegam na dół. A bogowie? Można powiedzieć, że faktycznie tam są. Co prawda nie ci znani z mitologii. Patrząc jednak na powalające ogromem skały, bezkresne przestrzenie i groźne urwiska, obserwując wątłe roślinki z trudem przeciskające się między ostrymi kamieniami i ptaki, które mimo wysokości wciąż krążą wysoko nad głową, patrząc na położone kilka kilometrów niżej kolorowe równiny i błękitne morze na horyzoncie, ciężko nie dostrzec w tym wszystkim Boga.
Po drugiej stronie masywu znajduje się jedna z największych atrakcji Grecji – Meteory. To zespół prawosławnych klasztorów zawieszonych na szczytach stromych skał. Dawniej jedynym sposobem dostania się do monastyrów było wciąganie na linie. Dziś zbudowane są liczne drogi i pomosty, z których korzystamy my, a wraz z nami chyba milion innych turystów.
Tłumy są ogromne, jak przystało na tej klasy atrakcję, ale ma to swoje plusy. Dzięki nim bez problemu poruszamy się stopem po skomplikowanej sieci dróg wijących się między skałami. Mimo braku samochodu wystarcza nam jeden dzień na zwiedzenie wszystkich, godnych zobaczenia miejsc.
Powoli zaczynamy kierować się w stronę Albanii. Łapiemy stopa do miasta Ioannina. Po drodze kierowca obdzwania wszystkich swoich znajomych próbując znaleźć nam nocleg. Tłumaczymy, że mamy namiot, ale uparty Grek nadal dzwoni.
Kiedy w pobliżu docelowego miasta, na samochód spadają pierwsze krople deszczu, wyjaśnia się jego nieugiętość w organizowaniu nam zakwaterowania. Okazuje się, ze okalające Ioaninnę góry tworzą tak specyficzny mikroklimat, że w mieście większość czasu pada deszcz. Gdzie jak gdzie, ale w Grecji nie spodziewałem się używać peleryny przeciwdeszczowej.
Na szczęście, znajoma koleżanki naszego kierowcy – Katerina – zgadza się nas przenocować. Deszczową noc spędzamy więc w studenckim, greckim mieszkaniu. Towarzystwa dotrzymuje nam nie tylko Katerina i jej współlokatorka, ale także bezimienny pies, który jeszcze nie nauczył się, że z niektórymi potrzebami trzeba poczekać do spaceru. Na szczęście leżące na podłodze plecaki pozostają suche.
Rano, mimo złowrogich chmur, nie pada deszcz. A autostop idzie gładko i jeszcze przed południem lądujemy na granicy z Albanią. Ale o tym w następnej relacji…
Następna relacja: Albania
hakuna matata widzę nieodłączne 😉
A co do cierpliwości, to podziwiam, naprawdę nie wiem, skąd jej ludzie tyle biorą.
Wow jestem pod wrażeniem. Zdjęcia pewnie i tak nie oddają całego uroku, ale można się nimi zachwycić. Hmm i kto by nie chciał wdrapać się na Olimp. Z pewnością fajne uczucie, szkoda tylko, że mgła przeszkodziła w podziwianiu widoków.
Pozdrawiam
Magda
Szczyt faktycznie był zamglony, ale zaraz poniżej już były widoki, więc nic nie straciliśmy 😉
Pozdrawiam!
Fajnie, że zobaczyliście Grecję trochę z innej strony. Mi Grecja kojarzy się przede wszystkim z greckimi wyspami, białe domki, ciepłe morze i tłumy turystów…
W Grecji byliście tylko nad morzem, na Olimpie i zwiedziliście Meteory? Trochę mało jak na Grecję.
Nie chodzi o to, żeby na siłę odhaczać wszystkie atrakcje z przewodnika, ale żeby dobrze spędzić czas 😉
Pozdrawiam!
Poznanie Grecji kontynetalnej to pewnie super sprawa. Przeogromny kraj, domyślam się, że można tam siedzieć tygodniami i tak wszystkiego nie zobaczyć. Wyspy dużo łatwiejsze do podboju 🙂
Pod warunkiem, że nie podróżujesz autostopem. Wtedy wyspy trudno podbijać 😉