Budzę się, patrzę dookoła i od razu jestem zły – wszystko mam w błocie. Podczas wczorajszego nocnego marszu przez krzaki, nieźle się wysmarowałem. Do podeszw sandałów zaś przykleiła się dwucentymetrowa, błotna warstwa. Ale nie jest źle, bo dziś świeci słońce!
Kliknij, aby dowiedzieć się więcej
Suszę więc namiot, a w międzyczasie w brudnej kałuży czyszczę buty. Niewiele to jednak daje. Cały dzisiejszy dzień będę chodził w ubłoconych.
Jestem na przedmieściach Ulanqab – miasta, znajdującego się dokładnie dziewięć tysięcy kilometrów od mojego domu. Zamierzam dostać się do centrum, więc wsiadam w pierwszy lepszy autobus. Siedzącym obok dziewczynom, pokazuję słówko „centrum” w moich rozmówkach. „Tak” – kiwają głowami.
W małej knajpce z darmowym wi-fi, dodaję relację na bloga. Ostatnio robię to bardzo regularnie! Zamawiam jeszcze parówkę i jajko na patyku, w przydrożnej budce. Wiele osób mówiło mi, że najlepsze w Chinach jest właśnie jedzenie. Muszę przyznać im rację!
Idę na wylot. Wsiadam w pierwszy lepszy autobus i jadę nim, póki nie skręci z głównej trasy. Potem nieco na piechotę. Potem z powrotem na piechotę, bo zgubiłem trasę. I po półtorej godziny jestem już na wjeździe na autostradę. Życie autostopowicza nie jest łatwe. Często trzeba się sporo nachodzić.
Moim oczom ukazuje się pierwszy drogowskaz na Pekin! Jak miło! Cel podróży jest tak blisko! Łapię z chińskim napisem i wkrótce zatrzymuje się luksusowy volkswagen. „Beijing?” – pytam. „Beijing”.
Ta chwila na długo zapadnie mi w pamięć. Właśnie złapałem stopa do Pekinu! Niesamowita sprawa mieć tę świadomość! Nawet mimo tego, że do Pekinu wcale dziś nie wjadę. Zamierzam wysiąść sześćdziesiąt kilometrów przed miastem, w pobliżu chińskiego muru. Komunikuję się z kierowcą przez translator w jego smartfonie. Rozmowa całkiem nieźle nam idzie.
Kiedy wysiadam zapada już zmrok. Niestety, dni są coraz krótsze i ciemno robi się po dziewiętnastej. Idę na stację benzynową kupić coś do picia, a przy okazji pytam pracownika, czy poda mi hasło do bezprzewodowego internetu. Podaje, więc znajduję wygodny krawężnik w pobliżu, aby usiąść i nieco posurfować. Ten jednak zaprasza mnie do środka i daje swoje krzesło.
Rozbijam namiot na pobliskiej polance. Zjadam groszek z puszki – tylko tyle mi zostało. Patrzę w niebo i widzę wznoszący się samolot. Jestem pewien, że właśnie wystartował z Pekinu. To uświadamia mi, że mój plan się powiódł i aż chce mi się śmiać. Dojechałem (prawie) do Pekinu!
Rydkodym, ale jaja! Jesteś (prawie) w Pekinie ;D
Ten pies to owca w kagańcu? 😉
Czekam na zdjęcia z Muru Chińskiego :))
Kuba, nawet nie wiesz jak się cieszę!!
Mieć cel już tak bardzo blisko to świetne uczucie 🙂
Ale to bydło na ulicy i na skuterze są okropne…
Jajko na patyku,owca na spacerze ,świnie wiszą na ulicy jakieś cuda tam się dzieją.Kuba Cieszę się razem z Tobą Twoim sukcesem.
Czy translator tłumaczył także na/z j. pol.? 😉
A ten pan siedzący na ulicy w kucki to na pewno właściciel (i pracownik w jednej osobie) firmy usługowej z zakresu klejenia i wymiany dętek, prawda? 😀