Pewnego majowego weekendu, Uniwersytet Jagielloński zorganizował Mistrzostwa Autostopowe. Zasady były proste: w piątek o godzinie 13 drużyny losują wylot z miasta i wyruszają przed siebie, dokumentując zdjęciami przebytą trasę. Wygrywa drużyna, która przejedzie najdłuższy dystans. Warunkiem jest, zjawienie się w Krakowie do godziny dwudziestej, w niedzielę. Zawody bez nagród, dla czystej przyjemności i poznania innych osób o podobnych zainteresowaniach. Mistrzostw nie wygraliśmy, gdyż nie zdążyliśmy wrócić w określonym czasie, ale mięliśmy jeden z lepszych wyników – 1974 kilometry.
Piątek, 13:00
W Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego – głównego organizatora mistrzostw – losujemy wylotówkę. Trafiamy drogę na Rzeszów. Nie najgorzej. „My”, czyli ja i Ewa, poznana w tym samym dniu. Tak samo jak ja, poszukiwała kompana do podróży.
14:00
Zaczynamy łapać.
Robimy sporą pętlę w Polsce i wieczorem trafiamy na słowacką granicę. Dojeżdżamy tam z myśliwym, który opowiada nam o szczegółach swojego hobby. Potem zabiera nas na wycieczkę po slumsach cygańskich. To miejsce robi na nas piorunujące wrażenie. Dziesiątki Cyganów, z których 90% to dzieci, żyją w drewnianych chatach na czymś przypominającym wysypisko śmieci, a widok samochodu wywołuje niemałe poruszenie. Są oni jednak przyjaźni i odwzajemniają uśmiechy, ale nie odważam się wyciągnąć aparatu.
Na Słowacji zastaje nas zmrok. Zwiedzamy rynek w Bardejovie.
23:00
Na Słowacji zastaje nas zmrok. Zwiedzamy rynek w Bardejovie.
23:00
Łapiemy stopa. Zatrzymuje się Rado – Rumun, jadący z Gdańska do domu. Po kilku godzinach jesteśmy w miejscowości Oradea w Rumunii, gdzie Rado pozwala nam spać w swoim dostawczym samochodzie. Rano zawozi nas na stację, stawia śniadanie i daje mapę miasta. Tam się żegnamy, choć jeszcze po powrocie do domu, dzwonie do niego, aby powiedzieć, że wróciliśmy szczęśliwie.
Zwiedzamy miasto. Trafiamy na rynek, do starej fortecy, gdzie dziś mieści się Akademia Sztuk Pięknych – najdziwniejsza uczelnia, jaką widziałem w życiu. Wszystko jest otwarte, w budynku siedzą psy, na wieży zegar ma namalowane wskazówki, wszystko jest jedną wielką ruiną, a na zniszczonych, pustych korytarzach panuje tajemniczy klimat. O dziwo, uczelnia jest czynna.
Godzinę później z przerażeniem zauważam, że nie mam telefonu. Biegnę 15 minut do starej fortecy, gdzie podczas odpoczynku mógł wysunąć się z kieszeni. Jakimś cudem, znajduję go w trawie.
12:00
Łapiemy stopa w głąb Rumunii. Naszym celem jest zobaczyć góry Retezaty.
17:00
Cel osiągnięty. Niestety szczyty są w chmurach.
Kierujemy się w stronę Budapesztu. Jedziemy tirem, potem Mercedesem klasy S, z małymi telewizorkami w zagłówkach i elektrycznie sterowanym fotelem, którym bawię się całą drogę. Po drodze, nie pierwszy raz, na drodze spotykamy krowy.
Kierowca nie mówi po angielsku i mimo szczerych chęci obu stron, rozmowa idzie ciężko. Kilka godzin później okazuje się, że bariera językowa może być większa – jedziemy z głuchoniemym małżeństwem. Po nieudanych próbach dogadania się, nie wiadomo skąd zjawia się ich syn, który pełni rolę tłumacza. Małżeństwo zawozi nas na wylot z miasta. „Multumesc” – dziękuję – jedyne słowo, które umiemy po rumuńsku piszemy im na kartce.
Kierowca nie mówi po angielsku i mimo szczerych chęci obu stron, rozmowa idzie ciężko. Kilka godzin później okazuje się, że bariera językowa może być większa – jedziemy z głuchoniemym małżeństwem. Po nieudanych próbach dogadania się, nie wiadomo skąd zjawia się ich syn, który pełni rolę tłumacza. Małżeństwo zawozi nas na wylot z miasta. „Multumesc” – dziękuję – jedyne słowo, które umiemy po rumuńsku piszemy im na kartce.
24:00
Wyjeżdżamy z Rumunii. Pobyt trwał niecałą dobę, stanowczo za mało. Poza pięknymi widokami i górami wielką zaletą są ludzie. W żadnym kraju nie spotkałem się z taką pomocą od nieznajomych. Przy każdym rozłożeniu mapy zjawiał się ktoś, kto chciał pomóc; a okazję łapaliśmy najdłużej 15 min. Do tego większość Rumunów mówi po angielsku. W związku z tym, chciałbym zdementować wszystkie negatywne mity związane z Rumunią. Choć biedę faktycznie trochę widać, a drogi mają jeszcze gorsze niż w Polsce.
3:00
Trafiamy do Budapesztu, gdzie na piechotę idziemy na drugi koniec miasta, na wylot. Przechodzimy przez centrum, oglądamy słynny parlament. Tej nocy nie śpimy prawie nic, całą drogę łapiemy.
8:00
Po odświeżeniu na stacji benzynowej łapiemy stopa. Idzie ciężko. Z powodu święta, samochodów jest mało, a niewyspanie i zmęczenie pogarsza morale.
10:00
Trafimy do miejscowości Tupa – Tompa, zaraz za słowacką granicą. Łapiemy godzinę, dwie, trzy. W tym czasie przejechało może 40 samochodów. Kilka z polskimi tablicami. Piszemy na karimacie „Polska”. Nuda, głód i zmęczenie. Nasza cierpliwość zostaje wystawiona na próbę.
Jedzie samochód – „KR” na rejestracji. Przejechał, ale widząc w lusterku wstecznym nasz napis, zatrzymuje się i już po chwili jedziemy z Polakami do Wisły. Po drodze dostajemy węgierskie piwo, kanapki, a potem odsypiamy noc.
18:00
Lądujemy w Katowicach, gdzie idziemy wzdłuż autostrady szukając dobrego miejsca do łapania. Chodzimy tak ponad godzinę, w międzyczasie przegonieni przez policję. Ewa decyduje się na powrót pociągiem. Mi honor autostopowicza nie pozwala więc tu się żegnamy i rozdzielamy.
22:00
Honor autostopowicza przegrywa ze zmęczeniem, głodem i ciemną nocą. Z obrzeży miasta udaję się na dworzec. Podwozi mnie tam kierowca tira. Wysadzając mnie spotyka znajomego, pracującego jako pilot, ubezpieczający wielkogabarytowe transporty. Za 15 minut jedzie do Mielca. Przez Kraków. Honor autostopowicza zostaje uratowany. Wracam do Krakowa pilotując tira wiozącego jakiś wielki piec.
1:00
Po dokładnie 60 godzinach od wyruszenia, po przejechaniu prawie dwóch tysięcy kilometrów, po przeżyciu niezwykłych przygód, z bagażem wspomnień, zmęczony i głodny kładę się do własnego łóżka.