Zanim dojadę do Pekinu, zamierzam zwiedzić jego okolice. Dziś za cel obieram sobie park narodowy Yanquing. I to wyłącznie dlatego, że w informacji turystycznej zobaczyłem ładne zdjęcie tamtejszego kanionu. Zapytałem gdzie to jest, pan pokazał punkt na mapie… no i jadę.
Kliknij, aby dowiedzieć się więcej
Dzień 45.
Aby dostać się do kanionu, trzeba zostać strawionym przez wielkiego chińskiego smoka. Turyści wchodzą w jego ogromną paszczę, gdzie ruchomymi schodami przejeżdżają przez przełyk, żołądek i jelita. Na koniec tej dziwnej podróży, wychodzą przez odbyt, gdzie ich oczom ukazuje się malowniczy kanion. Taka atrakcja!
Tu okazuje się, że jedyną opcją zwiedzenia parku jest wykupienie wycieczki statkiem. Pytam, czy nie można pieszo, ale niesympatyczna Chinka groźnie kiwa głową. Co więcej, nie da się wrócić na dół, bo przewód pokarmowy smoka działa, rzecz jasna, tylko w jedną stronę.
Statek jest dość drogi, ale zazwyczaj staram się nie skąpić na zwiedzanie. Uważam, że niskobudżetowy podróżnik powinien oszczędzać na swojej wygodzie, ale nie na biletach wstępu. Skoro już tu jestem i nie da się pieszo, to odżałowuję sześćdziesiąt złotych i płynę!
Na statku zagaduje do mnie Chińczyk. Wygłasza długie monologi w swoim zawiłym języku, a ja jemu odpowiadam jeszcze dłuższymi, po polsku. Tak sobie rozmawiamy, cały czas się śmiejąc. Potem Chińczyk częstuje mnie kasztanami, śliwkami i innymi przekąskami.
Kanion jest piękny i nie żałuję, że popłynąłem. Nie jest jednak wyjątkowy – bardzo przypomina mi on macedoński kanion Matka. Nie trzeba więc jechać do Chin po takie widoki – wystarczy na Bałkany.
Nie byłbym sobą gdybym nie wspiął się na jakiś szczyt. Chowam plecak w krzakach, biorę butelkę wody i ruszam ścieżką, która zdaje się biec pod górę. Po jakimś czasie dochodzę do zupełnie odludnej wiaty na szczycie skały. Kanion wije się u moich stóp, świeci słońce – jest pięknie!
Odludna wiata, okazuje się nie być tak odludna, gdy pojawia się sam Bruce Lee z żoną. Zaciekawiony moją brodą, pyta czy może zrobić ze mną zdjęcie. Skoro tak, to ja z nim też sobie robię!
Wracam na dół, gdzie odpoczywam przy małym stawie. Nagle obok mnie przebiega pies z małym kotkiem w pysku. Za nim zaś biegnie Chińczyk w fartuchu. Krzyczy i bije psa, aż ten puszcza swoją, nieżywą już, zdobycz. Chińczyk stoi przez chwilę nad martwym kotem, aż wreszcie przynosi szufelkę i bierze padlinę do swojej knajpki. Ciekaw jestem czy go tam wyrzucił, czy może zrobił gulasz.
Wieczorem wracam w to samo miejsce, w którym spałem poprzednią noc. Jest bowiem idealne na nocleg w namiocie – całe otoczone krzakami, z niską trawą i rozłożystymi, iglastymi drzewami, chroniącymi przed poranną rosą. Brakuje tylko bezprzewodowego internetu!
Dopijam jeszcze resztkę wódki, otrzymanej pierwszego dnia w Chinach od Chińczyka, po czym, mocno wstawiony, wciskam się w śpiwór.
Dzień 46.
Dzisiejszy cel – Dolina Mingów. Jest to miejsce, gdzie w piętnastym wieku chowani byli władcy dynastii Ming. Ich groby to potężne budowle, wykonywane jeszcze za ich życia, przez najlepszych artystów i rzemieślników. Wpisana na listę Unesco atrakcja, zdaje się być naprawdę interesująca.
Wsiadam w lokalny autobus. Jestem z siebie dumny, bo bez problemu radzę sobie z komunikacją publiczną na przedmieściach Pekinu. Nikt tu nie mówi po angielsku, wszystkie rozkłady jazdy są po chińsku, a ja jeżdżę tymi autobusami nawet z przesiadkami!
Dolina Mingów na samym wstępie mnie rozczarowuje – wyobrażałem sobie zieloną dolinkę, po której nieco pospaceruję, odwiedzając poszczególne grobowce. Tymczasem cały jej obszar jest zabudowany wsiami, a do zwiedzania udostępnione są trzy obiekty. W dodatku cztery razy droższe niż Mur Chiński. A sam grobowiec… cóż mnie nie zachwycił. Z pewnością jest absolutnie wyjątkowym obiektem, ale dla mnie nie wiele się różni od wielu buddyjskich świątyń, które odwiedziłem w ostatnim czasie.
Dziś zjadam ostatnie konserwy, które dźwigałem na plecach od Ułan Bator. Wtedy zrobiłem spore zapasy, nie sądząc, że do Chin dojadę jednym stopem. Tu natomiast lokalne jedzenie jest tak dobre i tak tanie, że na konserwy w ogóle nie miałem ochoty. A wyrzucać jedzenia nie miałem sumienia.
Pożeram też ogromne pomelo, w ramach uzupełniania niedoboru witamin. Po raz kolejny mam nauczkę, żeby nie zjadać całego na raz. Zawsze boli mnie po nim brzuch, ale jakoś nigdy nie mogę przestać go jeść, dopóki się nie skończy.
Do samej doliny prowadzi tzw. Droga Duchów, z ogromnymi posągami żołnierzy i wojowników. Mimo kolejnej, absurdalnie wysokiej ceny, nawet mi się tu podoba.
Wieczorem znajduję mały zagajnik gdzie zamierzam spędzić noc. Podczas rozbijania namiotu gryzą mnie setki komarów, ale na szczęście namiot mam szczelny i nic nie zakłóca mojego spokoju. Poza jakimiś mądrymi Chińczykami, którzy o trzeciej w nocy postanowili porzucać trochę petard kilkadziesiąt metrów od mojego namiotu. Pomijając ten incydent noc przebiega spokojnie, aż do rana, kiedy budzi mnie starszy Chińczyk. Ale o tym w następnej relacji.
Kuba, jesteś niesamowity!
Dziękuję za pocztówkę z Mongolii 🙂
Dopiero dziś nadrobiłam zaległości i przeczytałam relacje z całej wyprawy. Gratuluję dotarcia do celu i życzę kolejnych szalonych przygód.
Pozdrawiam z Limerick,
Ania
To troche mialas czutania!!
Bylem kiedys w Limerick 😉 uwielbiam irlandie! Zazdroszcze!
Pozdrawiam! Kuba
Ale było warto 🙂
Już zakochałam się w Irlandii, choć jestem tu dopiero od kilku dni ( Erasmus ). Pamiętam, jak czytałam Twoją relację i nie przypuszczałam, że tu będę, a jednak się udało. Wczoraj byliśmy na Klifach, niesamowity widok. Udało mi się też spełnić tu jedno ze swoich marzeń z dzieciństwa- zamoczyłam stopę w oceanie…
Kuba Bruce Lee nie żyje już chyba z 30-40 lat:>
Widocznie jego śmierć była upozorowana 😉