Czy da się złapać pociąg towarowy na stopa? Otóż mam w swoim życiorysie taki epizod. Zdarzyło się to gdzieś w okolicach Sandomierza a ja miałem wówczas… osiem lat. I był to chyba pierwszy pojazd jakim w życiu jechałem na stopa. Tę okazję złapała moja mama na klasycznego, autostopowego kciuka. Poczytajcie…
Inne relacje
Petra za darmo? Raczej nie!
Uważam, że niskobudżetowi podróżnicy powinni oszczędzać redukując własny komfort, a nie jeżdżąc na gapę, czy nie płacąc za bilety wstępu. Do tej pory zawsze byłem uczciwy. Długo biłem się z myślami – kupić, czy oszukać? Tym bardziej, że dojście do Petry od tyłu jest stosunkowo łatwe, a trasa była wielokrotnie opisywana w internetach. Nie chciałem oszukiwać, ale z drugiej strony, wydając dwieście pięćdziesiąt złotych na bilet (!), sam czułbym się oszukany. Postanowiliśmy przedrzeć się tyłem. I nieco mi ulżyło, gdy okazało się, że bezskutecznie.
42 kilometry 195 metrów – pokonałem maraton!
18 maja 2014 roku jest dniem, który przejdzie do historii! Ten dzień to symbol pokonania lenistwa i swoich własnych ograniczeń! Dzień, w którym sięgnąłem po jedno z marzeń ze swojej listy! Dzień, w którym w gronie czterdziestu dwóch bohaterów, dokonaliśmy czegoś niezwykłego! Dzień bólu i cierpienia, ale takiego, które przynosi wyłącznie radość i satysfakcję! Dzień, w którym kolejne „nie dam rady” przestało istnieć! 18 maja to dzień, w którym przebiegłem maraton!
Skok po marzenia
Powoli zbliżam się do małej drabinki prowadzącej na kilkumetrowy podest. Zaciskam dłonie na szczebelkach dużo mocniej niż zwykle. Stawiam kroki bardzo ostrożnie, mimo, że przypięty jestem dwiema linami. Myśląc racjonalnie, nic nie może mi się stać. Poziom adrenaliny nie pozwala jednak dojść do głosu racjonalizmowi. Wieje mocny wiatr, dookoła rozciąga się widok na oddalone o kilkadziesiąt kilometrów miasta, a pod stopami mam ponad dwustumetrową przepaść. „Ready! Set! GO!” – krzyczy tzw. wypychający. Skaczę, lecę, a po ośmiu sekundach jestem na dole. Tyle pieniędzy i zachodu dla tych kilku chwil? Warto! Bo nie liczy się jedynie czas lotu, ale cała otoczka. Narastające napięcie przy wjeździe na szczyt komina, adrenalina kiedy stajesz na jego krawędzi, niesamowite uczucie spadania i jego wspomnienie, które będzie moje do końca życia.
Oldschool’owa wędrówka po Beskidzie Niskim
Kim jest „prawdziwy turysta górski”? Czy jest to ktoś kto po prostu chodzi po górach? Według mnie, na takie miano zasługuje każdy, kto spędza wolne chwile zachwycając się ich naturalnym pięknem. Kto czuje respekt wobec siły drzemiącej w ich głębi i kto szanuje przyrodę znajdującą się na ich powierzchni. Są jednak i tacy, którzy uważają, że era prawdziwych turystów skończyła się wraz z dwudziestym wiekiem. Uważają oni, że nowoczesne technologie i komercjalizacja turystyki niszczy piękno górskich wycieczek. Wspominając pustki na szlakach, schroniska cieszące się z każdego gościa oraz całonocne granie na gitarze przy ognisku, z nienawiścią patrzą na turystów z słuchawkami w uszach. Dla nich czasy prawdziwej turystyki górskiej przeminęły bezpowrotnie, zostawiając jedynie ślad na kliszach analogowych Zenitów. W ostatnią sobotę wróciliśmy do tych czasów, podczas „Pierwszej oldschoolowej wędrówki po Beskidzie Niskim”.
Wędrówka bez pieniędzy, śladami Św. Franciszka
Mała wieś pod Biłgorajem. Tam, w domku ludzi zaprzyjaźnionych z kapucynami pewnego letniego dnia zjeżdża się 22 facetów. Do tekturowego pudełka wrzucamy wszystkie zabezpieczenia: telefony, pieniądze, dokumenty, a nawet zegarki, czy mapy okolicy. Wieczorem wyruszamy przed siebie, na wiejskie tereny, których żaden z nas nie zna. Nie mamy jedzenia, nie mamy namiotów, nie mamy pieniędzy, ale mamy coś więcej – dobry humor, czas, ręce gotowe do pracy i wiarę w to, że Pan Bóg ześle na naszą drogę dobrych ludzi. Tego dnia, każdy z nas staje się Świętym Franciszkiem.