Powoli zbliżam się do małej drabinki prowadzącej na kilkumetrowy podest. Zaciskam dłonie na szczebelkach dużo mocniej niż zwykle. Stawiam kroki bardzo ostrożnie, mimo, że przypięty jestem dwiema linami. Myśląc racjonalnie, nic nie może mi się stać. Poziom adrenaliny nie pozwala jednak dojść do głosu racjonalizmowi. Wieje mocny wiatr, dookoła rozciąga się widok na oddalone o kilkadziesiąt kilometrów miasta, a pod stopami mam ponad dwustumetrową przepaść. „Ready! Set! GO!” – krzyczy tzw. wypychający. Skaczę, lecę, a po ośmiu sekundach jestem na dole. Tyle pieniędzy i zachodu dla tych kilku chwil? Warto! Bo nie liczy się jedynie czas lotu, ale cała otoczka. Narastające napięcie przy wjeździe na szczyt komina, adrenalina kiedy stajesz na jego krawędzi, niesamowite uczucie spadania i jego wspomnienie, które będzie moje do końca życia.