Już na granicy izraelsko-jordańskiej, widać różnicę w mentalności ludzi. Strażnicy po stronie izraelskiej – typowi służbiści. Siedzą wyprostowani i z grobową miną wbijają pieczątki do paszportu. Ci po stronie jordańskiej – bardziej wyluzowani. Siedzą wspólnie, rozmawiają otoczeni maszynowymi karabinami, piją herbatę. Leniwie sprawdzają strony w paszporcie i z uśmiechem wbijają okrągłą pieczątkę. „Welcome Jordan” – mówią. Ten zwrot usłyszymy przez następne cztery dni, co najmniej kilkadziesiąt razy.
– Nice to meet you! – krzyczą kolejni strażnicy. – Gdzie jedziecie?.
– Na pustynię Wadi Rum – odpowiadam.
– Nie, nie – poprawia mnie jeden z nich – Wadi Rum – wypowiada to samo, z charakterystycznym, gardłowym „r”.
– Wadi Rrrrum – powtarzam, ale znów słyszę:
– Nie! Rrrrrr. Rrrrrum. Wadi Rrrrum!
– No przecież mówię! Wadi Rum – staram się jak mogę.
– Welcome Jordan! – odpowiada wreszcie, dając za wygraną. Nic nie poradzą. Moje „r” brzmi inaczej.
Przejście graniczne, oddziela od najbliższego miasta strefa buforowa – pas ziemi, obserwowany przez wojsko. Tak się składa, że nie można go przejść na piechotę. Tak się składa, że trzeba jechać taksówką. I właściwie nie ma innej możliwości. Strasznie nas to wkurza, ale nie mamy wyjścia. Więcej o przekraczaniu granic izraelsko-jordańskich można przeczytać tutaj.
Kierowca taksówki – Musa, jedzie z prędkością dwadzieścia kilometrów na godzinę. Musi jechać tak wolno, żeby zdążyć wygłosić swoje monologi z kolejnymi propozycjami wycieczek i usług. „Mój brat ma hotel!”, zaraz potem „Mój brat ma restaurację!”. I tak bez przerwy. Dziesiątki braci… Rzecz jasna, wszystko jest „Special price for you, my friend!”. Typowa arabska mentalność. Dojeżdżamy do celu i próbujemy odejść, ale Musa wciąż nie kończy swojego monologu. Jeszcze po odejściu taksówkarz jedzie za nami jakiś czas, wykrzykując kolejne propozycje. Ze wszystkich rezygnujemy, bo po licznych doświadczeniach z taksówkarzami w różnych krajach, nie ufam im już ani trochę.
W drodze na wylot z miasta zahaczamy o meczet. Piękny, budynek z lśniącego, białego kamienia. Ale czy wolno nam tu wejść? – zastanawiamy się. Wszak Piotrek ma krótkie spodnie. U wrót zaczepia nas uśmiechnięty muzułmanin – Welcome Jordan! – mówi, po czym daje cukierki, wodę i zaprasza na zwiedzanie. Miło!
Mówią, że stop w Jordanii łapie się sam. Doświadczamy tego już pierwszego wieczoru, kiedy to na poboczu, zaraz obok nas zatrzymuje się auto z beduinem za kierownicą. Mężczyzna ubrany jest w typową beduińską suknię, oraz arafatkę, z charakterystyczną obręczą, trzymającą ją na głowie. – Bardzo przepraszam, że nie mogę was ugościć w swoim domu, ale na pewno ktoś inny wam pomoże – tłumaczy się nam kierowca, jakby czuł się winny, że „tylko” nas podwozi.
Tego wieczora dojeżdżamy do pustyni Wadi Rrrrrum. Wchodzimy na teren opustoszałego Visitor Center, gdzie rozglądamy się za możliwym noclegiem, między licznymi murkami i daszkami. W pewnym momencie podchodzi do nas postawny mężczyzna, z napisem „SECURITY” na plecach. Odprowadza nas do wyjścia, ale my staramy się mu wytłumaczyć na migi, że chcemy gdzieś tu spędzić noc. Uśmiechnięty ochroniarz, zawraca więc i prowadzi nas w pobliże wielkiego namiotu. Podstawia krzesła i znika wewnątrz szmacianej konstrukcji. Po chwili wraca z kilkoma puszkami napojów i parówkami, które zjadamy wraz z zakupionymi wcześniej falafelami.
– Chyba możemy tu spać – mówimy między sobą, obmyślając gdzie dokładnie się położymy. Ale Wiesiek (tak zaczęliśmy mówić na ochroniarza, którego imienia nie mogliśmy zapamiętać) bez przerwy gdzieś dzwoni, aż wreszcie daje nam swój telefon. Po drugiej stronie słychać płynny angielski.
– What is your problem? – pyta głos w słuchawce.
– Nie mamy problemu! Po prostu chcemy gdzieś tu przenocować. – odpowiadam.
Oddajemy telefon Wieśkowi, a ten prowadzi nas do budynku obok. Siedzimy w małej salce, w której kilkoro mężczyzn ogląda indyjski film, aż wreszcie wchodzi ubrany w mundur mężczyzna. Cała sala zrywa się na równe nogi i salutuje.
– Możecie spać gdzieś tu w pobliżu, jeśli chcecie. Tylko nie róbcie bałaganu. – Rozkładamy się więc w pobliskim namiocie, rozstawionym na piasku pustyni.
Kiedy się budzimy, pierwszy raz naszym oczom ukazuje się pustynia Wadi Rum. Z bezkresnej płaszczyzny piachu, wyrastają gdzieniegdzie rudoczerwone, pionowe skały. Między nami, a pustynią jest jedynie kawałek betonowej wylewki pod „nasz” namiot, na której przysiadł sobie beduin, w spokoju popijający herbatkę.
– Welcome Jordan! – wita.
Wadi Rum powala swoim ogromem, bezkresnością krajobrazów i upalnym powietrzem. Wszechobecne „nic”, przerywa jedynie zmierzający nie wiadomo dokąd żuk. Wadi Rum przeraża brakiem skali – odległości wydają się znacznie mniejsze niż są w rzeczywistości. Zmierzamy do ogromnej ściany skalnej, która, według nas znajduje się jakieś piętnaście minut drogi. Dochodzimy w czterdzieści pięć minut. Idziemy właściwie bez celu – tak jak obaj lubimy najbardziej. Wspinamy się po kolejnych skałach, początkowo wzdłuż ledwie widocznej ścieżki, potem już jedynie na azymut najbliższej (osiem kilometrów) miejscowości. Dajemy się zgubić wśród skalistych ścian, aż wreszcie idziemy wzdłuż głębokiego kanionu. Idziemy nim całkiem daleko, aż wreszcie kanion zamyka się, nie pozwalając nam iść dalej. Przed nami jest tylko wysoka na dziesiątki metrów, czerwona ściana. Zawracamy.
Ale, rzecz jasna, nie podoba nam się wracanie tą samą drogą. Wybieramy więc inny kanion, ryzykując nieco, podczas bardzo stromego podejścia. Wreszcie naszym oczom ukazuje się asfaltowa droga, oddalona o jakąś godzinę drogi. Jak już mówiłem, na pustyni ciężko określić skalę – do drogi idziemy prawie dwie godziny.
Ale mamy niedosyt Wadi Rum. Łapiemy więc stopa w inną jej część. Jedziemy po piasku na pace małego pickupa. Wiatr rozwiewa nam włosy i jest pięknie! Ale teren jest tak ogromny, że patrząc na pobliskie skały, wydaje się jakbyśmy stali w miejscu. Wysiadamy z auta na środku bezkresnej pustyni i obieramy za cel pobliską górę. Tam zjemy kabanosy! – motywujemy się. Tak też robimy. Kabanos, drzemka i dwugodzinny powrót na piechotę po żółtym piasku.
Wieczorem trafiamy z powrotem do Visitor Center, gdzie wita nas Wiesiek. Prowadzi do znanego nam już namiotu. Potem mówi coś do mężczyzny w średnim wieku, który wygląda na takiego, co ma tu władzę. Ten zaś zaprasza nas do środka namiotu słowami „bierzcie co chcecie”. Jak zdążyliśmy się dowiedzieć, jest to namiot gastronomiczny ekipy filmowej, kręcącej jakieś sceny na pustyni. Początkowo myślimy, że to jordańska produkcja, ale wkrótce okazuje się, że to film „The Martian”, z Mattem Damonem w roli głównej, w reżyserii i produkcji Ridleya Scotta. Szok!
Jest to ostatni dzień zdjęciowy, więc ekipa wykańcza bogate zapasy jedzenia. Dodatkowe żołądki są im na rękę. Kolejni pracownicy znoszą nam więc jedzenie, za każdym razem powtarzając, że możemy brać co chcemy. Niestety żadnych sław nie spotykamy. Wreszcie, całkowicie syci, pakujemy swoje plecaki, które ledwo się domykają od zapasów jedzenia i picia. Ridley stawia – powtarzamy.
Podróżujemy głównie w nocy, aby nie tracić krótkiego, bądź co bądź, zimowego dnia. Oczywiście bez przerwy słyszymy, że nie da się podróżować stopem po Jordanii, ale praktyka mówi nam zupełnie coś przeciwnego. Mimo późnej godziny, auta zatrzymują się chętnie. Jednym z naszych kierowców jest ortodoksyjny muzułmanin, nauczyciel języka angielskiego. Toczymy z nim długie rozmowy, na temat naszych religii i odmiennych poglądów o Jezusie (w islamie jest on czczony jako prorok). W połowie drogi kierowca zaprasza nas do domu na kolację, ale wkrótce okazuje się, że jego ciężarna żona (dziewiąty miesiąc!) jest zmęczona i chce iść spać. Jest mu niesamowicie głupio, przeprasza nas milion razy, aż wreszcie zabiera na kolację do jednego z barów.
Jeszcze tego samego dnia dojeżdżamy do Petry z trójką młodych Beduinów. Jechali w zupełnie przeciwnym kierunku, ale postanawiają nas podwieźć – dla nich podwożenie nas, jest taką samą atrakcją, jak dla nas być podwiezionymi przez nich.
Następnego dnia zwiedzamy Petrę. Próbujemy wejść tam za darmo, ale już z samego rana zostajemy przyłapani przez strażników. O tym co było dalej, przeczytacie tutaj.
Marzenie o jeździe na stopa na pace pickupa spełnione 😉
No, po raz kolejny 😉
Raz na Cyprze, dwa razy w Grecji, raz w Mongolii i raz w Jordanii 😉
Im więcej czytam relacji z krajów Bliskiego Wschodu, to coraz bardziej chciałabym tam pojechać 🙂
Super post super fotki Kuba!
Wadi Rum przypomina mi własne łapanie stopa: http://www.masaperlowa.pl/wadi-rum-autostopem-przez-pustynie/